Hydepark.pun.pl

Forum o wszystkim (i czasami o niczym)

  • Nie jesteś zalogowany.
  • Polecamy: Komputery

#1 2009-03-06 12:33:27

pelikan

Starszy user

4857154
Zarejestrowany: 2009-03-01
Posty: 24
Punktów :   

Mikropowieść w częściach

Siłą rzeczy dodaje bez całej oprawy graficznej (ilustracji i tak dalej). Postanowiłem zamieścić jako przykład moich umiejętności. Cały czas się uczymy, całe życie... może Was zainteresuje? Oczywiście jeśli starczy Wam samozaparacia i chęci na to bo będzie w częściach - przekracza dozwoloną długość postu, mając w sumie 40 parę stron A4.



Detektyw



Oparłem głowę w dłoniach i pocierałem obolałe skronie. Byłem pewny, że już nic dzisiaj nie zrobię. Po prostu przerwałem tamę, tygodniowy limit pracy. Nie dawałem rady
od kilku dni. Jest coś takiego, i to wcale nie chodzi
o zmęczenie. Po prostu chce się rzygać, kiedy zmuszasz się
do siedzenia w ciasnym, dusznym biurze, otoczony stertą papierów do wypełnienia i zakurzonymi pucharami za stare konkursy, o których nikt już nie pamięta. Próbowałem się za
to wziąć, bo doskonale wiedziałem że muszę. Zanim przekręciłem klucz w zamku, miałem ochotę na pracę. Po prostu, nie ominie mnie. Wczoraj o tym nie myślałem, siedząc w zielono-czarnym lokaliku Irish Paradise, popijając smolistego Guinnessa i słuchając lekkostrawnego jazzu.
I gdy tylko otwierasz to wszystko, łapiesz za długopis, bierze cholerna niechęć. Zaczynasz robić wszystko, tylko nie pracować. Nie wiem czy tak mają wszyscy, czy tylko ja.
    Tak też było dzisiaj. Włażenie po schodach umęczyło mnie jak nigdy. Zatrzymałem się przy oknie, bo poczułem zawroty głowy. Widok przesuwających się jak węże dwanaście pięter niżej kolumn aut przyprawił mnie o wymioty. Walcząc
z narastającą rzeką żółci w przełyku ruszyłem na górę. Otrzepałem mokasyny z błota i piasku, przerzuciłem płaszcz przez ramię.
Charakterystyczny brzdęk kluczy, uchyliłem drzwi. Jezu, skrzypią jak dziura starej prostytutki. Nie ma komu zrobić, wiadomo.
Kancelaria była urządzona bardzo osobowo. Cieszyło mnie, że mój partner ma ten sam gust. Właściwie to mógłbym tu zmienić wszystko ku polepszeniu atmosfery pracy. Ściany podobno były białe, ale ja zawsze widziałem je szarymi albo czarnymi –
w biurze panował bowiem albo półmrok – pracę zaczynałem przynajmniej po dziesiątej, i zdarzało mi się siedzieć do rana, lub ciemność – ale to tylko kilka razy, jak zabrakło prądu.
Na ścianie wisiało kilka zdjęć typowo wakacyjnych, które przypominały mi jeszcze, że istnieje jakieś radosne, alkoholowo-plażowe życie. Pod ścianą wielki, podłużny i masywny stół z rekwizytami – świeczki, symbole, grafiki od specjalisty. Na ścianie tablica korkowa, pełna szarych, potarganych zdjęć. Dziesiątki twarzy patrzyły na mnie codziennie, gdy molestowałem raporty przy biurku z zielonym zamszem. Przynajmniej tu był ergonomiczny porządek –
bo tylko zielona lampka, przy której nieustannie wirowały odwieczne przyjaciółki muchy oraz stojak na pióra. Piekło zaczynało się w odmętach długich szuflad, wyładowanych
po brzegi przeklętymi tonami makulatury. Tylko za szmatą nazywaną przeze mnie szumnie kotarą, w czerwonej ciemni
do wywoływania zdjęć, powietrze było jeszcze bardziej duszne.
Tyle w skrócie o moim biurze. Aha, oczywiście obok biurka stało drugie, jeszcze bardziej czyste i bezosobowe. Mój przyjaciel miał bardziej unormowany tryb pracy. Przychodził za dnia, zjadał pączka, wypijał kakao, powoli rozwiązywał sprawy na przemian z krzyżówkami. Teraz go nie było.
    Usiadłem przy biurku i wziąłem do ręki akta sprzed tygodnia. Pierwsze trzy linijki to był niezrozumiały bełkot. Jakieś nieskładne zeznania świadka, który „na własne oczy widział, jak demon odjechał samochodem marki Ford”.
Panie, poratuj.
    Odruchowo spojrzałem w odciśnięte na ścianie miejsce
w kształcie krzyża, w którym zeszła farba. Zdjąłem boży znak, bo był to zbędny totemik. Wylądował gdzieś na dnie sterty rupieci, kolejny zbezczeszczony symbol zapomnianego kultu gdzieś z głębi tropikalnej głuszy. Bożą ścieżkę porzuciłem jeszcze w dzieciństwie, zdałem się na własne umiejętności
w poszukiwaniu prawdy. Już nawet fizyki nie uznawałem
za boskie prawo tworzenia. Nie byłem ateistą, o nie. Wierzyłem szczerze w Boga, bo miałem osobiste powody, by gorąco wierzyć. Powiedziałbym, że nieliczni na całym świecie wiedzieli o Bogu tyle co ja. Bóg jest jeden. Nie jest mściwy, wbrew temu co twierdzą niektórzy, a tylko pamiętliwy. O tak, nauczyłem się, że Bóg nigdy nie zapomina.
    Wyciągnąłem zimnego jak stal Parkera i naskrobałem podpis pod kartką. Rzuciłem okiem na podświetlaną tarczę zegara, długie, smukłe wskazówki powoli zbliżały się do dwunastki.
-Jezu, co z tobą, Ansgar?
Nie pamiętałem, kiedy ostatnio byłem w stanie pójść i się zabawić. Od dawna nie interesowały mnie dyskoteki z małolatami i technosieczką nazywaną muzyką, wiedziałem to doskonale i pogodziłem się. Roznegliżowane dzieci i białe kreski na szklanych stolikach jakoś nie chwytały. Wolałem ciche, piwne puby i długie rozmowy przy gorzkim, dobrze uwarzonym piwie. Obiecałem sobie, że przeczytam i przeanalizuję raporty potem. Nie wiedząc kiedy, oparłem głowę na biurku i zasnąłem.    
Obudził mnie pisk faksu. Czerwona dioda szczekała, że coś znów na mnie czeka. Włączyłem odsłuchiwanie i nalałem sobie kawy z termosu.
-Masz. Cztery. Nowe. Wiadomości. – seksowny, śnięty głos
z aparatu już zapowiadał nowe problemy. W ostatnim czasie nie brakowało mi pieniędzy, miałem odłożone kilka tysięcy. Postanowiłem odpocząć od rozwikływania nowych zagadek. Popadłem w skrajny pracoholizm.
Pierwsza wiadomość nie była niczym specjalnym. Jones nagrał się po raz setny, że wiszę z opłatą za wynajem mieszkania.
I tak miałem zamiar się stamtąd jak najprędzej wyrwać. Po krótkim sygnale całe biuro wypełnił wrzask naczelnika wydziału zabójstw, że nasza prywatna kancelaria zrobiła rzeźnię
w brooklyńskim kasynie i przeprowadziła własne dochodzenie bez ich pozwolenia i poinformowania. Tak, tak, stary pierdziel zawsze narzeka. Dodał jeszcze, że nawet koroner brzydził się oglądać trupy i trzasnął słuchawką.
Pociągnąłem łyk kawy i niemal nie upuściłem kubka. Wrząca jak cholera, w dodatku za oknem na gzymsie pojawił się zarys kocura. Przegnałem go puknięciem w szybę, rozparłem
w miękkim, skórzanym fotelu i słuchałem wiadomości.
-Dzień dobry, pan Puzzle? Moje nazwisko Kane, Michael Kane.
Jak ja nie znosiłem swojego nazwiska. Nie rozległ się żaden śmiech, to był męski, przestraszony głos. Koleś musiał cały drżeć.
-Nie dodzwoniłem się po raz kolejny… - rzekł niepewnie,
po dłuższej przerwie ciągnął dalej:
-Wie pan, mam pewien problem od dłuższego czasu. Psycholog
i terapeuta nie może mi pomóc. Słyszałem, że zajmuję się pan dziwnymi sprawami…
Ludzie, kiedy się nauczycie, że to nie są „dziwne sprawy”?
-Nie chciałbym mówić o tym przez telefon. Jeśli to możliwe, proszę znaleźć dla mnie czas i oddzwonić, z góry dziękuję. Do zobaczenia.
Masz. Jedną. Nową. Wiadomość.
Nie, cholera, nie… Jeszcze jedna sprawa? Nie biorę. Podszedłem do aparatu, by od razu usunąć nagranie,
ale zamarłem wpół drogi.
-To… ty? – cichy, drżący kobiecy głos, doskonale znany. Cichutki, różany, słodki jak maliny późnego lata. – Czekałam. Tak długo… Proszę, jeśli…
Nie zastanawiałem się długo, przycisk operatora kliknął głucho. Usunąłem wszystkie wiadomości. Nigdy nie dawałem ponieść się wspomnieniom.
    Nazajutrz na komendzie panował cholerny rozgardiasz.
W mieście znów coś się działo, nowe strzelaniny o tereny czy coś takiego. Czarni znaleźli sobie kolejny powód do zabijania się nawzajem. Przy biurku Halleya tłusty policjant przesłuchiwał jakiegoś paskudnego typka. Wyliczał mu kolejne występki, a ten żuł gumę i strzelał balony. Tam zadzwonił telefon, tu niezdarna sekretarka rozlała kawę. Porucznik był nieźle wkurzony, znałem już te nastroszone wąsy.
-O, jesteś. Siadaj.
Krótkie, oschłe rozkazy, tylko do tego był przyzwyczajony
(i zdolny) ten stary knur.
-Gratuluję ostatniej akcji. Świetnie sobie poradziliście.
Nie odpowiedziałem. Wiedziałem w co mutuje przyjemny ton. Znałem jego choroby, bóle palca u nogi i reumatyzm. Znałem gościa jak własną matkę, wierzcie mi.
-Naprawdę niezłe. Ładnie ich wytłukliście.
Spojrzał za okno, jakby zobaczył tam coś ciekawego. Do biura
z hukiem wpadł jakiś młodzian, ale widząc minę porucznika usunął się natychmiast, wyjąknąwszy niewyraźnie
„o przepraszam”.
-Czy myślisz, że będę tolerował coś takiego? Moja ekipa dojeżdża na miejsce, znajdujemy tylko kawałki czyjejś głowy
i flaki. Nie jesteście sowieckimi najemnikami, do cholery! Co to ma znaczyć?
-Mówiłem ci że to wypadek. Musieliśmy tak postąpić.
Patrzył na mnie nienawistnym wzrokiem, oparłszy świńskie łapy o blat stołu. Obryzgał mnie śliną, więc powoli, monotonnym ruchem starłem kropelki z policzka. No mówię wam, typowy amerykański szef policji, taki jak w filmach. Ryker pączuś.
-Czemu od nas odszedłeś?
-Za mało płaciliście.
-Żyjesz jak pies, Puzzle. Tu miałeś fuchę i szacunek, zobacz, stać cię było na samochód, mieszkanie, kurwę trzy razy
w miesiącu.
Milczałem, nie warto było odpowiadać. Nie wchodź w dyskusję z wkurzonym szefem, nawet jeśli to nie twój szef.
Z czoła zniknęły mu wyprężone żyły.
-Brakuje was w wydziale.
-Kancelaria to nowe życie. Nowe horyzonty. Nie narzekam
na brak forsy.
-Zrezygnuj chociaż z tych czterdziestek czwórek. Rozmazujecie wszystko po ścianach, kupa sprzątania.
Zdobył się na uśmiech, odwzajemniłem go lekkim poruszeniem kącików ust. Poradziłem sobie i nie zaogniłem konfliktu, jednak zazdrościłem mojemu partnerowi jednej cechy. Nigdy nie powiedział dwóch słów, gdy wystarczyło jedno.
Gdzieś za oknem rozległ się klakson i dźwięk alarmu. Taksówka przywaliła w hydrant na środku Waszyngtona. Porucznik opuścił żaluzje.
-Dobra, spadaj. Proszę was, nie bałagańcie tak. To nie jest przyjemna robota, a ja nie chcę odbierać ci licencji.
Nie masz prawa, pomyślałem. Rzuciłem „trzymaj się”
i wyszedłem. Nie dowiedziałem się nic, nawet nie pytałem. Chyba by mnie zabił.
    Po kilkunastu minutach zaparkowałem starego jak świat impala i wysiadłem z wozu. Parę dni temu odwoziłem do domu świadka z rozciętym uchem i teraz cała starannie pielęgnowana, tylna tapicerka była skalana śladami zakrzepłej krwi. Czarna skóra nie bardzo się z tym komponowała,
ale postanowiłem na razie dać temu spokój. Nie miałem czasu na picowanie samochodu. Czułem w kościach, że zaczyna się ciężki okres. Po raz kolejny pootwierałem zbyt wiele nowych spraw. Jak zwykle zakończy się to narzekaniem na nadmiar roboty i zapadaniem w sen w trakcie codziennych czynności.
Rześkie, poranne powietrze uderzyło mnie w twarz, wciągnąłem duży haust głęboko w płuca i natychmiast poczułem się lepiej. Dawno nie byłem w kancelarii za dnia. Ściany miewają co prawda uszy, ale lubię klimat irlandzkich piwiarni. Ucieszyło mnie, że wreszcie naprawili windę. Wdzięczny staremu Andersonowi za narobienie szumu wokół awarii wsiadłem do kabiny. Ledwo zmieściłby się tutaj jeszcze jeden człowiek mojej postury, a nie jestem raczej hipermuskularny. Oparłem się o wysmarowaną graffiti ścianę i zacząłem rozmyślać o nagranej na faks wiadomości. Opamiętałem się niemal natychmiast, wspomnienia odpłynęły szybko, jak sobie życzyłem. Nie miałem ochoty na rozpatrywanie starych ran, zwłaszcza tych które naprawdę mogły odebrać mi zdolność normalnego myślenia. Takie głupie myśli snuły się po mózgu jak smród po gaciach, bardzo długo nie pozwalając wrócić na planetę Ziemia. Nie, nie myślałem o złych chwilach przeszłości. Zbyt często byłem do tego zmuszany, aby jeszcze samemu katować się beznadziejnymi, nikomu nie potrzebnymi wspomnieniami.
    Wlazłem do środka. Magnus siedział odchylony w fotelu,
z papierosem wciśniętym w kącik ust. Drażniła mnie jego wykrochmalona koszula, drogi czerwony krawat i wyprasowana kamizelka. Fatalnie wyglądałem z włosami do ramion i brodą jak koza w starym, wytartym płaszczu. Gdy mnie zobaczył, przejechał ręką po starannie ogolonym policzku.
-Kogo moje oczy widzą! Jest pan Nocny Łowca. Wysypałeś całą popielnicę na dywan, wiesz jak śmierdziało?
-Przepraszam.
-Przysnąłeś – zagwizdał. – Niedobrze. Brak ci snu.
-Ta. Co dzisiaj taki gadatliwy?
Zdziwiło mnie rozbawienie Magnusa. Nie był mrukliwy czy głupi, potrafił formować wypowiedź. Ja znałem go wiele lat jako sympatycznego, ale małomównego faceta. Właściwie znaliśmy się od liceum i po prostu był taki. Rzadko miewał dni, w których zasypywał mnie skomplikowanymi żartami czy pytaniami.
Z reguły było odwrotnie, to ja przywiązywałem dużą wagę do powierzchowności i elokwencji. Magnus nie był brudasem. Jednak zazwyczaj olewał fryzurę i ubiór. Jednym to się podobało, innym nie. Jego żonie raczej nie. Pięć lat temu wyfrunął na bruk wraz ze swoimi idealnie wypranymi przez nią ubraniami, a potem zamieszkał jakiś czas u mnie. Łączyły nas wspólne zainteresowania parapsychologicznymi aspektami i kierunek studiów, dzieliło wszystko inne. Upodobania co do kobiet, co do porządku, sposobu mówienia, ubierania się i spędzania wolnego czasu, to wszystko nas różniło. Jednak umiałem znaleźć z nim wspólny język i pozostawał moim kumplem, który nieraz wyciągał mi tyłek z tarapatów.
-Mam dobry dzień – odgadnął, zapalając kolejnego papierosa. Złożył wielką gazetę w mały kwadracik i odłożył w inne miejsce.
-Co, loteria? – zagadnąłem, ściągając płaszcz i kurtkę.
-Nie, po prostu. Wyspałem się.
Zgasił fajkę, pohuśtał się chwilę na krześle.
-Widziałem twoje notatki. Zakończyłeś sprawę od Hendricksa?
-Tak. Wszystko załatwione – odparłem zdawkowo.
-Znaczy co?
- Inkub, tak jak myślałem.
-Miałeś niezłe przeczucie.
Doceniłem to, bo rzadko coś komentował. Jeśli ktoś zalewa cię potokiem słów, to nie widzisz pochwał. Milczący ludzie
są bardziej wiarygodni i lubiani, bo nie rzucają słów na wiatr.
-Mówiłeś że komenda się czepiała.
-Douglas zostawił mi wiadomość.
-I co, byłeś u niego?
-Taa, ponarzekał trochę i nie miałem okazji do załatwienia czegokolwiek, są wściekli za naszą jatkę.
-Co to za policja służy naszym wspaniałym obywatelom… Tylko łażą, i tak szukają, rozgrzebują…
-Wiem, ostatnio ciągle narzekają że syfimy.
-Dobrze, że czarnuchy wszczęły zadymę. Narkotykowy przynajmniej ma co robić.
Nastała chwila ciszy, bo zajęliśmy się porządkowaniem kartoteki. Robiło się gorąco, więc uchyliłem okno. Natychmiast do środka wpadł hałas z ulic. Wybrałem numer gościa, który nagrał mi się na pocztę.
-Z kim gadałeś?
-Wczoraj zadzwonił do mnie jakiś zestresowany facet i pytał się o kontakt. Umówiłem się na spotkanie za pół godziny.
-Miej włączony telefon! – zdążył zawołać Magnus, ale mnie już nie było.

Złote, refleksyjne plamy kładły się na jej nagich plecach.
-Przypomniałem sobie coś.
-Co?
-Jak zagrałaś mi na basowej ten smutny utwór.
-Który?
-Nie wiem, takie coś bez wyrazu. Takie brzdękanie. A potem usiadłaś na fotelu, wtuliłaś ciepłe włosy w mój policzek i wyciągnęłaś spod perkalu stary zeszyt do biologii. Przeczytałaś, że życie to ciąg przemian chemicznych zachodzących wewnątrz organizmu.
-No, i co?
Nienawidziłem jej. Nienawidziłem.
Wszedłem z całą siłą, aż syknęła i przesunęła szpikulastymi  paznokciami po poduszce.



Wybrałem miejsce w obskurnej kafejce na rogu trzydziestej czwartej. Ponury barman patrzył na mnie i dłubał paznokciem w zębach. Zamówiłem sobie ostatecznie szklankę gazowanej wody, ale szkło było paskudnie ubabrane. Nie miałem ochoty jeść lunchu z facetem. Przyszedł na czas, to ja byłem za wcześnie. Był młodszy, niż oceniłem po głosie w słuchawce, miał góra dwadzieścia pięć lat.
-Pan Puzzle, kancelaria Nocturnal?
-Zgadza się. Witam, panie Kane – uścisnąłem mu mocno dłoń, aż chrupnęła. Usiadł naprzeciw na chybotliwym, plastikowym krześle.
-Długo pan czeka?
-Nie, wszystko w porządku. O co chodzi?
-No więc… nie wiem jak się do tego zabrać… Od czego…
-Najlepiej od początku – przerwałem mu.
Facet pojęczał, pomarudził trochę i w końcu zaczął gadać. Zauważyłem, że ma sporo siwych włosów i zmarszczek, a powieki wiszą mu jak skórka wysuszonej węgierki.
-Od kilku tygodni mam pewien problem. Powtarza się co noc. Boję się zostawać sam w domu. To cholernie infantylne, wiem, ale co począć? Ciągle śni mi się moja była dziewczyna. Jest w tym śnie bardzo ładna, zadbana, ma schludnie uczesane blond włosy, jest elegancko ubrana, sukienka eksponuje jej wdzięki. Dokładnie widzę jej sylwetkę. Wszystko odbywa się na skraju lasu. Wie pan, no po prostu piękna dziewczyna. No i wymieniamy biznesowy uścisk na powitanie, po czym zaczyna do mnie nawijać. Nie rozumiem co, w śnie nie ma jakby głosu… Znaczy, rozumie pan… Nic nie słychać, a widać doskonale… - widząc wykrzywienie mojej twarzy, zaczął się poprawiać.
-Rozumiem. Proszę kontynuować.
-O czym ja to…?
-Pańska dziewczyna mówi do pana w śnie – przypomniałem uprzejmie.
-A, tak, tak. Otóż ja na to wyciągam jakiś nóż z kieszeni, jakbym wyczuwał z jej strony jakieś zło… Więc ona odwraca się i odchodzi. Wizja cała się rozmywa, jakoś tak upiornie wykrzywia, wie pan… Budzę się zlany potem, boli mnie głowa, wymiotuję… Cholernie boję się zasypiać – przyznał z trudem.
-Miał pan badania psychiatryczne?
Facet lekko się speszył.
-Tak, miałem. Ale nie jestem wariatem! Odrzucili możliwość depresji.
-Żadnych stanów psychozy?
-Jestem całkowicie w porządku z medycznego punktu widzenia – odparł i wpatrzył mi się w oczy. Uspokoił się. To mógł być niegłupi facet. Widziałem, że to dla niego bardzo ważne, ale nawet nie było mi żal tych ludzi. – Pomoże pan, prawda? Pan wie, co to jest.
Wyciągnąłem papierosa, mój rozmówca był niepalący. Zastanawiałem się chwilę, patrząc przed siebie. Rosło napięcie.
-Dobrze. Myślę że mogę spróbować.
-Wspaniale, wspaniale. Ja płacę za napoje.
Nie oponowałem, gdy kelner przyniósł rachunek. Pojechałem za nim do małej, schludnej kamieniczki przy Central Park. Ulice nigdy nie były opustoszałe, ale jakoś przebiłem się przez natłok trąbiących taksówek. Zaparkowaliśmy na podwórku-studni i wysiadłem z wozu.
    Klatka schodowa była czysta i zadbana. Drzwi mieszkań również wyglądały na porządne, nie to co na moim wynajmie, gdzie w rury waliły mi najgorsze męty w mieście. Miał niewielki, jasny apartament, musiałem zwracać uwagę na takie pierdoły jak to w czym mieszka mój klient.
-Życzy pan sobie coś do picia?
-Poproszę kawy.
Nalał mi filiżankę. Dawno nie piłem lepszej. Siedziałem na skórzanej, drogiej kanapie, on naprzeciwko mnie rozparty w fotelu. Nabrał trochę pewności siebie. Opowiadał o swoich snach przez pół godziny. Odrzuciłem schizofrenię i maniactwo, gość miał problem z czymś, co nawiedzało jego chatę i wyraźnie nie chciało wychodzić.
-Wie pan, to była wspaniała dziewczyna. Inteligentna, rozumna, dobra w kuchni i w łóżku. Naprawdę, do wszystkiego…
-Wciąż ją pan kocha?
Abstrakcyjne pojęcie. Sam nie wiedziałem, co to do końca kochać kobiety, ale tu mogło to być bardzo ważne.
-Myślę że tak. Zostawiłem ją, poczułem do niej jakąś straszliwą niechęć. Coś we mnie pękło i przestałem ją cenić, stała mi się powszednia. Rozumie pan, taka cienka, niewidzialna granica…
Nawet nie kiwałem głową w poufałym geście. Nic nie rozumiałem i wcale nie miałem ochoty nawet udawać że coś mnie to interesuje. Niepokojące było to, że gość wykazuje nią zainteresowanie, choć sam ją rzucił, i ona teraz „mści się”, jak to określił wcześniej, w snach.
-I stąd te sny, tak?
-Mniej więcej właśnie od tego czasu.
-Nie próbował pan zapomnieć? Znaleźć nową miłość?
-Próbowałem. Od czasu związku z Lily ciąży na mnie fatum.
Taa. Fatum. Analfabetyzm wtórny, bo na sto procent nie znał znaczenia tego słowa. Ołowiany talizman pod płaszczem, stary symbol przywieziony z Syrii, zaczął mnie strasznie uwierać.
-Coś jest w tym domu.
Patrzył na mnie z zachwytem, jak na wirtuoza czy artystę. Byłem chyba wzorem dla dzieciaka, bo zamilkł natychmiast, przyjął drapieżną postawę i podążał za moimi ruchami.
-Czy masz coś, co należało do niej? – wykrzyknąłem nieoczekiwanie.
-Co?
-Pytałem, czy masz jakiś przedmiot dziewczyny!
-Zdjęcia? – wskazał ręką na oprawione w muszelkową ramkę zdjęcie na szklanym regale.
-Nie zdjęcia z nią. Jakieś jej osobiste przedmioty.
-Ee… Zostawiła mi kiedyś…
Okiennice trzasnęły z hukiem. W jednej chwili z kranu zaczęła lecieć woda, na stole pękła filiżanka z moją kawą. Parkiet przed drzwiami do łazienki zaskrzypiał, jakby ktoś ciężki się tu przechadzał. Przyjechałem na samo rozeznanie. Nie zabrałem broni, nie sądziłem, że problem może być poważny.
-Co do…!?
-Proszę odejść od stolika! Nie dotykaj filiżanki ani kurka! Co to był za przedmiot?
Zimny podmuch wypełnił pomieszczenie. Żarówki zaczęły mrugać niebezpiecznie, jakby za chwilę miały zgasnąć lub spaść nam z hukiem na głowy.
-To majtki, jej majtki dla mnie!
-Więc to twoja rzecz!
-Niezupełnie, ona też je nosiła…
Nie wnikałem w jego zboczenia. Robiło się nieciekawie. Miało być fajnie, a nie było. Wyciągnąłem amulet, jarzący się lekkim, czerwonym światłem. Papieros wypadł mi niechcący z ust i zrobił małą dziurkę w dywanie. Zadzwonił telefon, pewnie był to Magnus, ale nie byłem w stanie teraz odebrać.
-Jazda, pokaż mi te gacie!
Dopadł do komody w sypialni i zaczął przerzucać rozmaite rzeczy z podłużnej szuflady – rakietkę do tenisa stołowego, przewodnik turystyczny, lampkę światłowodową, notesik, aparat do mierzenia ciśnienia i drobne śmieci. W końcu znalazł wściekle czerwone bokserki ze śmiesznym wizerunkiem  pieprzącego się królika i osła. Przyłożyłem część ubrania do twarzy, wciągnąłem głęboko zapach.
-Lilith, ty suko! Wiedziałem, że tu jesteś!
-O czym pan mówi? – teraz Kane patrzył z odrazą, jak wącham gacie jego dziewczyny.
-Wyjdź z mieszkania, natychmiast! Zatrzaśnij za sobą drzwi, jazda!
Wykonał polecenie bez zwłoki. Spod kołdry wysunął się bliżej nieokreślony kształt, który po chwili zaczął nabierać kobiecych krągłości. Fala gorąca przypaliła mi zarost na twarzy, w powietrzu unosiła się naga, rudowłosa kobieta.
-Kto wzywa świętą dziewicę? – zachichotała jadowicie, firanki uniosły się w powietrze, wirując. Pościel gwałtownie uderzyła o ściany i reszta pomieszczenia zniknęła pośród fałd kilku prześcieradeł i kołdry.
-Masz tyle z dziewicą, co ja ze świętym Piotrem – odparłem spokojnie. Wciąż trzymałem w ręku syryjski amulet, wyraźnie trzymał Lilith na dystans. Ścisnąłem go oburącz i podniosłem nieco wyżej. Ręce zaczynały już swędzieć i piec, wołając o rozkurcz palców. Metal pozostawał niezmiennie chłodny.
-Ten chłopak jest zabawny! Współczuję ci, Puzzle… Musisz wąchać cudze gacie, w dodatku nosił je yuppie z hemoroidami i jakaś dziwka…
Nie próbowała na mnie sztuczek sukub. Wiedziała, że nie złamię się i nie ulegnę pokusie rzucenia się w jej ramiona. Żałowałem, że nie zabrałem rewolweru. Wisiał sobie spokojnie przy wejściu do biura w kaburze, śmiał się ze mnie i odpoczywał po ciężkich przeżyciach.
-Czemu nie dasz mu spokoju?
Nie odpowiedziała, a tylko przesunęła flirciarsko palcem po udzie.
-Lilith, w imieniu Królestwa Niebieskiego rozkazuje ci stąd odejść, bo nie ma tu miejsca dla sług podziemia, zwodzących na manowce prawe dusze należące do Wszechojca!
Zaniosła się szalonym, obłąkanym śmiechem.
-W imieniu kogo, Puzzle? Kochany, dawno już o tobie zapomniał!
W jednej chwili oddała mi to, co zabrał dobry Bóg i ludzie – pewność siebie. Ruszyłem ostro do przodu, każda chwila zwłoki dawała jej bowiem przewagę nade mną i Kane’em. Wierzyłem, że posłuchał i wyszedł z mieszkania, w przeciwnym razie mógł być już sztywny. Sięgnąłem po bokserki Lily, cisnąłem nimi o ziemię. Cudem udało się wyszperać w niezmierzonych głębinach płaszcza fiolkę z kwasem azotowym. Odkręciłem probówkę, w powietrze uniósł się brązowawy dym. Krzywa, rozciągnięta twarz topielicy wychynęła spod intymnej części garderoby. Pisk był tak wysoki, że podchodził pod ultradźwięki. Przygniotłem szaloną twarz mokasynem i oblałem pościel wraz z majtkami żrącą substancją. Dźwięk umilkł, nastąpił mały wybuch i powietrze wypełniło się cuchnącą siarką. Mały, wirujący kłębek, przypominający obłoczek dymu, wyfrunął przez okno. Na ziemi leżały wypalone nitki.
Zawołałem Kane’a, który posłusznie stał na klatce z mokrymi gaciami. Domyślałem się, że Lilith wdarła się do jego umysłu i po raz kolejny miał wizję.
-Jesteś pewny, że to ostatnia pamiątka?
-Ta-ak.
-Pozbądź się ich. Wspomnienia to zły doradca – dodałem, zapalając papierosa.
-Jeśli znajdę coś jeszcze, wyrzucę lub spalę.
-Nie. To niebezpieczne. W tych przedmiotach drzemie siła, zawiadom mnie, jeśli wizje się powtórzą. To będzie znaczyło, że mnie oszukałeś i masz jeszcze pamiątki po Lily.
Spojrzał na mnie badawczo. Wywarłem wpływ, o jaki mi chodziło. Znałem po kilku godzinach na pamięć charakter Michaela Kane’a. 
-Ta siarka aż wykrzywia nos. Będę musiał tam nieźle wywietrzyć.
-Nie, to nie siarka. Jej woń szybko znika.  Przyzwyczaiłem się, spotykam się z wonią siarki na co dzień.
Musiałem mieć kretyńską minę, bo wykrzywiłem nos i usta.
-To siarka, a co innego?
-Proszę na drugi raz po prostu wyprać majtki.
Uśmiechnął się lekko. Dobrze jest obniżyć napięcie.
Zacząłem zbierać się do wyjścia, poprawiłem płaszcz i zakorkowałem flaszkę. Wszystko odbyło się kosztem jednego kompletu pościeli, dywanu za tysiąc dolarów i zdobionej filiżanki z dynastii Ling. Nie tak dużo.
    Z reguły za takie nagłe przypadki nie brałem szmalu, ale Kane na siłę wcisnął mi dwie stówki. Dwie nieodebrane od Magnusa. Pomyślałem, że może już spać i zanotowałem w pamięci odezwanie się nazajutrz. Przyrzekając sobie, że w domu zaparzę kakao na sen i od razu po wypiciu legnę do spania, otworzyłem drzwi na korytarz.
-To była pracowita noc.
-Tak, to prawda. Miło było mi pana poznać, Kane.
-Pana również – odparł i uśmiechnął się po raz kolejny, zakładając ręce na pierś.
Uśmiechnąłem się nieznacznie.
-Aha, żelazna rada na przyszłość.
-Tak?
-Proszę zapomnieć o Lily i nigdy do niej nie dzwonić.

Chłopie ileś ty pisał tego posta xD??? // beniu666

Ostatnio edytowany przez pelikan (2009-03-06 12:34:59)


Czasem dopiero sekcja zwłok pokazuje że ktoś miał skrzydła.
— Wiesław Brudziński

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.dss.pun.pl www.katsumi.pun.pl www.narutowarsmax.pun.pl www.darkhunters.pun.pl www.kyubinaruto.pun.pl